[21 Jan 2018]
(...)
W piątki, pod koniec tygodnia, miasto wypluwa mnie na przystanku podmiejskiej kolejki jak rozczarowany mym smakiem jamochłon.
(Może to przez tę moją nierozcieńczoną gorycz, że oto znów chodzę do szkoły podstawowej i że powtarzam drugą klasę, i że ja się przez te dwieście lat zmieniłam, a szkoła jakby wcale?)
Wydaje się, że gdybym tak, dzień w dzień, nie znaczyła drogi powrotnej resztkami złudzeń czy cierpliwości, to jak nic, nie trafiałabym do domu, gdzie przy niedopilnowanym przeze mnie żarze domowego ogniska siedzą moje dzieci, jedzą suchy chleb grubo smarowany Haribo albo pieczyste z przypadkowo upolowanej westalki i łupią w Monopol.
Zazwyczaj strategią braci Lehman.
Zazwyczaj Biskwit jest liderem branży finansów offshore i potrafi za jednym zamachem jedną kostką do gry wyrzucić fynf und cfancyk oczek.
Gdzieś tam w przerwie to również Biskwit dokonał autopostrzyżyn nożyczkami do drobiu.
Nasz maciupeńki Piaścik Kołodziej.
Nasze prasłowiańskie Ziemowiciątko.
Niewykluczone, że było to zaraz po tym, gdy spod palców wypsztyknął mural na prowokacyjnie białej ścianie klatki schodowej.
Ani jednego, ani drugiego nie zauważyliśmy przez wiele dni, może nawet tygodni, może nawet mówimy o epokach, które trzeba datować radioaktywnym węglem, choć z blond pukli pluszowy słoń uwił sobie gniazdo na środku pokoju, a po schodach biegamy kilkadziesiąt razy dziennie.
Jako linię obrony przyjmijmy zatem wartość artystyczną obu performansów. Że niby trochę Banksy, a trochę Jaga Hupało.
Szkolna psycholożka, która linieje białym włosiem plastikowej angory swego puchatego swetra, mówi że doskonale mnie rozumie.
Rozumie, tak mówi, współodczuwa, bombarduje empatią, a każdy przecinek w swym monologu wykorzystuje, by naciągnąć angorę na nerki. Angora robi Puff! sieje włosem i znów roluje się pod biustem.
Przecinek. Puff! Przecinek. Puff!
Psycholożka wyznaje terapię bliskim, cielesnym, group-hug kontaktem, a ja mam na sobie czarną bluzkę. Wszystkie moje dystanse personalne, fobie i bariery interakcji społecznych muszę później odkłaczyć wałkiem do czyszczenia ubrań.
No więc, psycholożka doskonale mnie rozumie. Bo ona też nie odnajduje się w tym systemie tak innym niż szkolnictwo w jej ojczyźnie. Konkretnie na Ukrainie. I ma jedną odpowiedź na wszystkie moje pytania, w tym i na to, dlaczego moje dziecko spektakularnie oblało klasówkę z matematyki. A ta odpowiedź brzmi: bo zabrakło miłości.
I gdy już sobie nad tym przybijamy piątkę, nad koncepcją, że naszpani od Mastodontów jest nieczułym postpruskim robotem winnym temu, że Dynia nie chce wiedzieć, ile to jest fierundachcykpluszibcyk i gdy ostatkiem sił wywijam się z krępujących (sic!) prób kangurowania, z kontaktu skin-to-skin, to mi psycholożka na odchodne, oprócz sierści, zrzuca aksjomat, że dla dobra dziecka matka winna pozostawać w domu do chwili, gdy to dziecko osiągnie przynajmniej piątą klasę. Jak to robią na Ukrainie i co wszystkim na dobre wychodzi, a szczególnie wynikom dodawania.
(Na pierwszy a nawet drugi rzut oka, to kusząca perspektywa skoro w pracy poniewiera mną już nie tylko Jesus, ale także Pablo Escobar oraz delegacja amoralnych Wikingów - przedstawicieli Norweskiego Przemysłu Garbarskiego. Ba! W drodze do fabryki, na peronie podmiejskiej kolejki, gołąb! GOŁĄB! zachodzi mnie od tyłu i wyrywa mi z ręki śniadanie – mój ostatni bezglutenowy, kukurydziany wafel! Mnie! Mimo, że w tłumie dookoła wybór jak na szwedzkim stole! Yormy, kormy, pyzy, dewizy, pikantne glutamaty i krwiste dramaty.)
Och! Ta świeżości epifanii dwudziestopięcioletnich absolwentów! Prymusów policealnego, wieczorowego studium psychologii ezoterycznej! Epifanii wygenerowanych podczas lektury Coelho i w macierzyństwie duchowym, które obejmuje siostrzeńca Romczika-Tomczika. Raz w miesiącu. Przez internet.
(Po kwadransie rozmowy z ukraińską, szkolną psycholożką, wydaje mi się, że wiem o wiele więcej o jej życiu niż chciałabym, a już na pewno więcej niż zakładałby to konserwatywny model relacji pacjent-terapeuta.)
Bo to było tak.
We śnie umarła matka małej Chinki z pierwszej klasy.
Nie znalazłam na Dyni śladów poliestrowej angory, zakładam więc, że nikt dzieci, które usłyszały tę historię w chirurgicznie precyzyjnym detalu od małej Chinki, raczej nie przytulił.
Szkoła przemilczała sprawę, a przynaglona do reakcji, wyszła ze sprawy kuchennymi drzwiami, wprost do kościoła, skąd dzieciny (wyłącznie sekcja religii katolickiej) powróciły z prowizorycznie kojącym wnioskiem, że pokój na świecie, nieśmiertelność, lekarstwo na raka to kwestia ilości świeczek ustawionych pod ołtarzem lub ich braku.
Prowizorycznie kojącym, bo w nocy Dynia zakrada się, żeby sprawdzić, czy oddycham.
©kaczka
Koń jaki jest, każdy widzi. [Biskwit 2017] |
W piątki, pod koniec tygodnia, miasto wypluwa mnie na przystanku podmiejskiej kolejki jak rozczarowany mym smakiem jamochłon.
(Może to przez tę moją nierozcieńczoną gorycz, że oto znów chodzę do szkoły podstawowej i że powtarzam drugą klasę, i że ja się przez te dwieście lat zmieniłam, a szkoła jakby wcale?)
Wydaje się, że gdybym tak, dzień w dzień, nie znaczyła drogi powrotnej resztkami złudzeń czy cierpliwości, to jak nic, nie trafiałabym do domu, gdzie przy niedopilnowanym przeze mnie żarze domowego ogniska siedzą moje dzieci, jedzą suchy chleb grubo smarowany Haribo albo pieczyste z przypadkowo upolowanej westalki i łupią w Monopol.
Zazwyczaj strategią braci Lehman.
Zazwyczaj Biskwit jest liderem branży finansów offshore i potrafi za jednym zamachem jedną kostką do gry wyrzucić fynf und cfancyk oczek.
Gdzieś tam w przerwie to również Biskwit dokonał autopostrzyżyn nożyczkami do drobiu.
Nasz maciupeńki Piaścik Kołodziej.
Nasze prasłowiańskie Ziemowiciątko.
Niewykluczone, że było to zaraz po tym, gdy spod palców wypsztyknął mural na prowokacyjnie białej ścianie klatki schodowej.
Ani jednego, ani drugiego nie zauważyliśmy przez wiele dni, może nawet tygodni, może nawet mówimy o epokach, które trzeba datować radioaktywnym węglem, choć z blond pukli pluszowy słoń uwił sobie gniazdo na środku pokoju, a po schodach biegamy kilkadziesiąt razy dziennie.
Jako linię obrony przyjmijmy zatem wartość artystyczną obu performansów. Że niby trochę Banksy, a trochę Jaga Hupało.
Szkolna psycholożka, która linieje białym włosiem plastikowej angory swego puchatego swetra, mówi że doskonale mnie rozumie.
Rozumie, tak mówi, współodczuwa, bombarduje empatią, a każdy przecinek w swym monologu wykorzystuje, by naciągnąć angorę na nerki. Angora robi Puff! sieje włosem i znów roluje się pod biustem.
Przecinek. Puff! Przecinek. Puff!
Psycholożka wyznaje terapię bliskim, cielesnym, group-hug kontaktem, a ja mam na sobie czarną bluzkę. Wszystkie moje dystanse personalne, fobie i bariery interakcji społecznych muszę później odkłaczyć wałkiem do czyszczenia ubrań.
No więc, psycholożka doskonale mnie rozumie. Bo ona też nie odnajduje się w tym systemie tak innym niż szkolnictwo w jej ojczyźnie. Konkretnie na Ukrainie. I ma jedną odpowiedź na wszystkie moje pytania, w tym i na to, dlaczego moje dziecko spektakularnie oblało klasówkę z matematyki. A ta odpowiedź brzmi: bo zabrakło miłości.
I gdy już sobie nad tym przybijamy piątkę, nad koncepcją, że naszpani od Mastodontów jest nieczułym postpruskim robotem winnym temu, że Dynia nie chce wiedzieć, ile to jest fierundachcykpluszibcyk i gdy ostatkiem sił wywijam się z krępujących (sic!) prób kangurowania, z kontaktu skin-to-skin, to mi psycholożka na odchodne, oprócz sierści, zrzuca aksjomat, że dla dobra dziecka matka winna pozostawać w domu do chwili, gdy to dziecko osiągnie przynajmniej piątą klasę. Jak to robią na Ukrainie i co wszystkim na dobre wychodzi, a szczególnie wynikom dodawania.
(Na pierwszy a nawet drugi rzut oka, to kusząca perspektywa skoro w pracy poniewiera mną już nie tylko Jesus, ale także Pablo Escobar oraz delegacja amoralnych Wikingów - przedstawicieli Norweskiego Przemysłu Garbarskiego. Ba! W drodze do fabryki, na peronie podmiejskiej kolejki, gołąb! GOŁĄB! zachodzi mnie od tyłu i wyrywa mi z ręki śniadanie – mój ostatni bezglutenowy, kukurydziany wafel! Mnie! Mimo, że w tłumie dookoła wybór jak na szwedzkim stole! Yormy, kormy, pyzy, dewizy, pikantne glutamaty i krwiste dramaty.)
Och! Ta świeżości epifanii dwudziestopięcioletnich absolwentów! Prymusów policealnego, wieczorowego studium psychologii ezoterycznej! Epifanii wygenerowanych podczas lektury Coelho i w macierzyństwie duchowym, które obejmuje siostrzeńca Romczika-Tomczika. Raz w miesiącu. Przez internet.
(Po kwadransie rozmowy z ukraińską, szkolną psycholożką, wydaje mi się, że wiem o wiele więcej o jej życiu niż chciałabym, a już na pewno więcej niż zakładałby to konserwatywny model relacji pacjent-terapeuta.)
Bo to było tak.
We śnie umarła matka małej Chinki z pierwszej klasy.
Nie znalazłam na Dyni śladów poliestrowej angory, zakładam więc, że nikt dzieci, które usłyszały tę historię w chirurgicznie precyzyjnym detalu od małej Chinki, raczej nie przytulił.
Szkoła przemilczała sprawę, a przynaglona do reakcji, wyszła ze sprawy kuchennymi drzwiami, wprost do kościoła, skąd dzieciny (wyłącznie sekcja religii katolickiej) powróciły z prowizorycznie kojącym wnioskiem, że pokój na świecie, nieśmiertelność, lekarstwo na raka to kwestia ilości świeczek ustawionych pod ołtarzem lub ich braku.
Prowizorycznie kojącym, bo w nocy Dynia zakrada się, żeby sprawdzić, czy oddycham.
©kaczka